Wizyta pani architekt – sosenki dostają swoje nazwy!

Tym razem nie tylko Świerk-Ćwierk poruszył gałęziami, ale i sosenki nastroszyły uroczyście igiełki kiedy zobaczyły, że prowadzę do Bajkowa gościa...Do tej pory bowiem zawsze widzieli mnie samą i kto wie, może zastanawiali się kiedy zaproszę kogoś bliskiego aby cieszył się tym miejscem razem ze mną. Kiedy weszłyśmy pani Basia aż zakrzyknęła z zachwytu. Po czym wręczyła mi zapakowany podarek mówiąc iż to na szczęście...Natychmiast rozpakowałam go i roześmiałam się z radości bo oto trzymałam w ręku zadziornego krasnoludka, a te bajkowe ludki jeszcze z dzieciństwa zawsze bardzo, bardzo lubiłam...

Pani architekt z wyobraźnią przestrzenną za pan brat ze znawstwem rozglądała się po moim mini terenie. Postanowiłam, na razie przynajmniej, nic nie mówić o moich szeptankach ze Świerkiem – Ćwierkiem i Kitce-Mitce. Każdy ma jakieś swoje tajemnice i może najlepiej kiedy zachowa je tylko dla siebie? Ktoś może nas nie zrozumieć albo zrozumieć źle i to co było dla nas takie piękne i dawało nam tyle siły i radości może zacząć zatracić swój urok... A zatem ograniczyłam się w czasie tego pierwszego spotkania w Bajkowie do opowiedzenia jak to miejsce odnalazłam, nie wspominając, że zaprowadziła mnie do niego Kitka-Mitka, tylko po prostu ot tak, w czasie relaksującego spaceru, a potem jak przywracałam mu dawny wygląd i walczyłam z chwastami i wybujałą trawą. Raz po raz spoglądałam na czubek Świerka-Ćwierka bo to było jasne, że on słucha chciwie o czym rozmawiamy aby układać sobie z tego swoją własną opowieść, którą być może kiedyś opowie komuś następnemu...

A potem podeszłyśmy do sosenek, które bardzo się pani Basi spodobały. Przypomniały jej wyjazdy z rodzicami w góry, kiedy była małą dziewczynką. Zajeżdżali zawsze do tego samego miejsca, takiej góralskiej chaty gdzie gaździna już cały rok na nich czekała. W ogródku rosły właśnie takie same sosenki, a świerki w górach były tak wysokie, że sięgały nieba… Mój Świerk-Ćwierk też był niczego sobie, wysoki ponad inne działkowe drzewa, ale to oczywiste, że w górach drzewa jeszcze inaczej rosną, są silniejsze przez wichury, którym muszą się opierać i nie dać się złamać no i mają taką przestrzeń przed sobą...

Kiedy tak stałyśmy przy nich pani Basia powiedziała, że wszystkie są niby takie same, a jednak zupełnie inne. Zaczęła im się dokładnie przyglądać i wynajdywać co różni jedną od drugiej...Bo to i ja już zauważyłam, że każda miała coś co wyróżniało ją od pozostałych.. Pani Basia wpadła na pomysł aby je ponazywać. Ależ oczywiście, mnie chyba nie trzeba było takiej propozycji drugi raz powtarzać!

Pierwszą nazwałyśmy – Sosna Radosna bo jej gałęzie układały się tak jakby się cały czas uśmiechała!
Drugą – Sosna Miłosna – bo swoje gałęzie tak ściśle splatała ze Świerkiem- Ćwierkiem, że na pewno coś musiało między nimi być...
Trzecia Sosna Mateczka – bo miała najdłuższe gałęzie, które jak ramiona matki obejmowały prawie je wszystkie...
Czwarta to Sosna Obrażalska- stała jakby trochę na uboczu sosnowej gromadki i wszystkie gałęzie zwróciła tylko w jedną stronę wolnej przestrzeni jakby nie chciała mieć nic wspólnego z pozostałymi...
Piąta to Sosna Przytulanka bo przytuliła się do następnej ….
Szósta to Sosna Samotniczka – to właśnie do niej przytuliła się Sosna Przytulanka jakby chciała osłodzić jej swoją samotność, którą ta demonstrowała nisko opuszczonymi gałęziami, a u dołu pnia już tak suchymi, że prawie bez życia....
Siódma to Sosna Wojowniczka – ona najbardziej poruszała gałęziami nawet przy najmniejszym wietrze...
Ósma to Sosna Panienka bo była najmniejsza, widocznie najpóźniej posadzona, ciągle jeszcze delikatna i cieniutka w pniu
Dziewiąta to....Sosna Basia – zaproponowałam - aby pani Basi było miło, z czego się bardzo ucieszyła, bo była to dorodna, bardzo zgrabna i pełna dostojeństwa sosenka!

Sama nie wpadłabym na aż tyle pomysłów nazw sosen... Jak to dobrze zaprosić kogoś kto ma bogatą duszę i tyle wyobraźni. Po naszym twórczym działaniu zaprosiłam panią Basię do altanki na kawę. A tam na czołowym miejscu cały worek orzechów! Wiadomo dla kogo, ale przecież nie mogłam się zdradzić, że mam tutaj najlepszą przyjaciółkę dzięki której tu w ogóle jestem. Po prostu lubię orzechy – odpowiedziałam na pytający wzrok mojego gościa. A on, a raczej ona pochwaliła mnie, że to bardzo zdrowy przysmak, a także dorzuciła coś z historii. Otóż orzechy włoskie były w kulturze Rzymian i Greków symbolem płodności i stałym elementem rytuałów weselnych – obsypywano nim młodą parę aby zapewnić im płodność i szczęśliwe życie...

Po dobrej kawce zażartowałam, że właściwie należałoby opić takie udane pierwsze spotkanie i od razu tak twórcze. Od tej pory bowiem będę się witać nie tylko ze Świerkiem-Ćwierkiem, ale po kolei z każdą Sosenką -Senką wypowiadając jej „pseudonim”. Pani Basia będąc jednak całkowitą abstynentką natychmiast zarecytowała łacińską sentencją, a mianowicie „ In wino veritas, in aqua sanitas” co oznacza – w winie prawda, w wodzie zdrowie! Zaraz też opowiedziała mi o historii alkoholu – zaiste – jedno spotkanie, a ile wiadomości!

Otóż pierwsza wyrafinowana „kultura alkoholowa” powstała na terytorium współczesnego Iranu 2500 lat p.n.e. Mniej więcej w tym samym czasie w Egipcie zaistniał podział następujący - wino uznano za trunek dla elit, piwo stało się napojem robotników – ci którzy pracowali przy budowie piramid, wypijali podobno 5 litrów piwa dzienne! Arabom zawdzięczamy samo słowo „alkohol”, które oznaczało „miałki pył”...

Wino wkradło się jednak przebojem w łaski i w starożytnym i współczesnym świecie. I tak król Persów Dariusz I miał na grobie inskrypcję, która pewnie i niejednemu teraz by się spodobała, a mianowicie:” Zaiste mogę wypić bezmiar wina i znieść to znakomicie”. Hipokrates – ojciec medycyny zalecał picie wina przy każdej niemal chorobie. Ludwik Pasteur był zwolennikiem tej samej teorii choć od tamtej pory minęły stulecia. Jeszcze w XIX wieku powszechnie uważano, nie bez racji biorąc tamtejsze standardy sanitarne- że picie wody prowadzi do pewnej zguby, alkohol posiada zaś właściwości lecznicze...

- „Ja trzymam się jednak owej łacińskiej sentencji, bo po prostu alkohol mi nie służy” – westchnęła po tym wykładzie pani Basia. Trochę żałuję, bo kieliszek na trawienie ponoć bardzo dobrze robi. Ale może trzeba jednak spróbować czasami ?” - roześmiała się!
Wracałyśmy do domu w doskonałych nastrojach i już wiedziałam, że Bajkowo podarowało mi jeszcze jedną piękną rzecz – nadzieję na sąsiedztwo jak rodzina...

Ewa Radomska /ciąg dalszy nastąpi.../