Dama się nie certoli 30
Inni być może nigdy nie zastanowili się nad tym co czynią. Daję im szansę.
Lisa Gutowska
Zapraszam na obiad swoje dorosłe dzieci. – Tak, tak, przyjdziemy, bardzo chętnie. – Staram się, przygotowuję wszystko najlepiej jak umiem. Potrawy gotowe, stół nakryty, ja w gotowości. Dzieci nie ma. Może korki, może coś wypadło. Choć czasy studenckie dzieciny mają już dawno za sobą, ale kwadrans akademicki obowiązuje. Nie mogę się czepiać o drobiazgu. Mija kolejne 15 minut. Ciągle podgrzewane potrawy tracą na jakości. Już zaczynam sobie wyobrażać jakiś czarny scenariusz, gdy dzwoni telefon – Mami, już jedziemy, bo wiesz, to i tamto. Już za chwilę jesteśmy.- Co mam powiedzieć? Czekam. Chwila trwa pół godziny, albo więcej. W sumie od pierwotnego umówienia minęła dobra godzina. Choć dla mnie wcale nie taka dobra. Sytuacja powtarza się za każdym razem, więc mam poczucie lekceważenia mnie przez moje słoneczka. Ale w końcu są. Wpadają, witają się. Najpierw opowiadają o tym strasznym korku, a potem łagodnie przechodzą do opowieści, że tu byli, tam wstąpili. Obraz mam jasny. Po prostu się nie spieszyli. To, że ja czekam, nie miało znaczenia.
Każdy powie, że powinnam się oburzyć, wytknąć nieścisłości w tłumaczeniach. Robiłam to. Usłyszałam tysiąc słów na temat ciężkich czasów, kryzysu, mojego niezrozumienia sytuacji i ich absolutnego zabiegania. Robiłam i inne rzeczy. Wychodziłam z domu nie czekając na spóźnialskich. Ach, ale z się nasłuchałam jaka jestem niedobra, jak nie rozumiem ciężkiego życia młodych. Nie chciałam odgrzewać jedzenia. - Nie szkodzi, sami odgrzejemy.- Moja kuchnia w ruinie. Wręczałam w drzwiach torby ze słoikami, bo już musiałam wyjść. – OK, to będziemy mieć na kolację, a teraz wpadniemy tu i tam. – A przecież rodzinnym obiedzie nie chodzi głównie o jedzenie. W każdym razie – mnie.
Moje bardzo zapracowane dzieci zaraz po deserze przeciągały się i szukały miejsca na drzemkę, choć strasznie się spieszyły i w ogóle nie miały czasu. Po drzemce kawka i dalszy ciąg opowieści jak to ogromnie muszą się spieszyć i ile jeszcze czeka ich tego dnia zajęć. Za każdym razem miałam ochotę powiedzie – dlaczego siedźcie? Biegnijcie. - Ale jestem uprzejma. Jakoś mi głupio.
Głupio mi upomnieć się, gdy zapominają o moich urodzinach, imieninach, albo przysyłają życzenia SMS-em, bywa, że po terminie. Przecież tyle mają na głowie.
Za to nigdy nie odmawiają, gdy o coś poprosić. – Nie ma sprawy, mami, tylko powiedz.- Więc mówię – przydałaby mi się pomoc przy zakupach, coś tam poprawić w Internecie, dowiedzieć się o coś.- Oczywiście, zrobimy wszystko, tylko nie w tym tygodniu. Przypomnij w przyszłą środę, a lepiej w czwartek.
Dałam spokój. Już nie chcę pomocy przy zakupach w wigilię popołudniu. Przestawiania zegara – wysoko wisi – dwa miesiące po zmianie czasu, rozgrzebanych, nie załatwionych do końca spraw i tłumaczeń – nie masz pojęcia, jak jesteśmy zajęci.
Mam pojęcie. Sama pracowałam na dwóch etatach, prowadziłam dom, miałam małe dziecko. I dalej nie narzekam na nadmiar wolnego czasu. Ale tak naprawdę nie w braku czasu problem. I nie jest to kłopot tylko mój. Znajomi opowiadają o lekceważących zachowaniach swoich słodkich i kochających dorosłych dzieci. Zjawiają się natychmiast i z dość zdecydowanymi roszczeniami, gdy czegoś potrzebują, a potem nawet na powiedzenie – dziękuję – nie zawsze jest czas.
Jest teoria, że to moja wina, bo byłam dobrą kochającą matką, która przyzwyczaiła dziecko do tego, że ma we mnie oparcie, że pomogę, że jest dla mnie ważne. I teraz dostają za to po uszach. Nie zgadzam się na takie wytłumaczenie. Jak była bym niedobra i źle traktowała dziecko, to dopiero miałoby wytłumaczenie, że postępuje okropnie. Po prostu – co bym nie zrobiła – moja wina. A ja nie czuję się winna. Wychowałam najlepiej, jak potrafiłam. Pokazałam, co pokazać należy.. Wyjaśniłam, co ważne. Jestem zresztą zwolenniczką teorii, że na traumę dzieciństwa można zwalać swoje błędy góra do dwudziestki, a potem już broi się na własne konto. I jest się ze swojego zachowania rozliczanym.
Dobre serce rodziców nie pozwala powiedzieć od razu – nie dam, nie zrobię, nie poczekam. Ale w końcu obojętnieje się na szczeniackie zagrywki dorosłych dzieci i wszyscy tracą. Ja, bo przykro mi myśleć, że ze wspaniałych dzieciaków wyrośli nieczuli i obojętni dorośli. Oni, bo ja zaczynam się bronić. Przestajemy być silną drużyną. Każdy troszczy się o siebie. Mogłabym wam popilnować dziecka, ale idę do kina. Mogłabym zrobić odlotowy szalik na narty, ale pójdę na ploty do Hani. Takie czasy.
Nie wiem jak z tym walczyć. Widzę tylko, że coś jest nie tak. W ciężkich czasach należałoby się trzymać razem, a nie jedna strona daje, druga krzyczy – więcej, więcej, więcej. Tak, jakby rodzicom nie należała się tak sama uważność, jak znajomym, nawet nieznajomym. Każdy odda pożyczony szalik, płytę, książkę, drobną sumę. No, chyba, że pożycza od mamy. Wtedy nie ma znaczenia nawet to, że to jej ulubiona płyta, czy książką.
Taka - nazwałabym to życzliwa obojętność, jest dość powszechna. To nie są źli ludzie. Przeciwnie, mili, mający o sobie dobre zdanie – tylko zapatrzeni w siebie. Któregoś dnia usłyszałam w TV ciekawą wypowiedź pana, którego nazwiska nie znam, bo nie zdążyłam dobiec, a słuchałam z kuchni. Mowa była o trudnych czasach, braku pieniędzy, dopłatach do leków, emeryturach, mieszkaniach dla młodych itp. Otóż ten pan – młody, sądząc po głosie -zaproponował taką receptę na trudności - cytuję z pamięci – może należy odłożyć już te kłopoty ze starszym pokoleniem i skupić się na dofinansowaniu młodych. Przedsiębiorczych młodych – podkreślił. Mam nadzieję, że nie słuchali tego jego rodzice, dziadkowie.
Ale ja słyszałam i ze smutkiem stwierdzam, że najlepiej radzą sobie rodziny, w których rodzice byli po prostu wredni. Nastawieni na siebie, decydujący o wszystkim, traktujący swoje, nawet dorosłe potomstwo, jak podległy sobie personel. Smutne.
Ale nasze wychowywane w miłości i partnerstwie dzieci mają swoje dzieci i któregoś dnia …...
Dołącz do dyskusji - napisz komentarz
MONOLIT 26/08/2016, 11:08
Samo zycie. Jakby z moich slow wylecial ten przydlugi tekst. Sama prawda.