Weranda literacka
Teresa Podemska - Abt
Pamięci Anny Reinschmidt
Z(a)gubiona przyjaźń Anny
Studiowałyśmy na tej samej uczelni.
Obie poważnie podchodziłyśmy do studiów. Razem uczyłyśmy się do egzaminów. Razem do nich podchodziłyśmy. Razem cieszyłyśmy się z dobrych wyników. Chociaż mieszkałam w akademiku, bywałam u Niej często. Jola była najstarsza z rodzeństwa. Miała małego braciszka Tobiasza, któremu opowiadałyśmy bajki i nawet miałyśmy Go zabrać do teatru Guliwer na „Porwanie w Tiuturlistanie”, ale – jak to u młodych panien się zdarza – coś nam stanęło na przeszkodzie i z wyjścia do teatru nic nie wyszło. Całe szczęście, że mały był naszych planów względem siebie nieświadomy.
Biegłyśmy w przyszłość ramię w ramię.
Byłyśmy jak siostry.
Razem na basen, razem do kina, razem na zajęcia. A gdy raz przyjechałam do Warszawy z zapaleniem płuc, Jola przewiozła mnie do szpitala studenckiego na ‘Jelonkach’. Było ze mną źle. Była wiosna, a ja myślałam, że umrę. Prosiłam nawet pielęgniarki, aby przyprowadziły księdza, ale one strajkowały, więc żadnego księdza się nie doczekałam. Za to Jola pielęgnowała mnie jak rodzona siostra.
Przychodziła do mnie codziennie, mimo, że szpital był daleko od Jej domu.
Skończyłyśmy studia.
Jola została w Warszawie, ja, ponieważ miałam stypendium fundowane, wyjechałam na prowincję. Długo do siebie pisałyśmy i wiedziałyśmy co u której się zmienia: powychodziłyśmy za mąż. Czas pędził jak szalony. Upływał też jak woda.
Pisałyśmy do siebie coraz mniej.
Po wielu latach zagościłam w Warszawie.
Przechodząc ulicą, przy której mieszkała Jola, wstąpiłam pod znany numer. Przyjęła mnie fantastycznie Jej Mama, kobieta wówczas 78- letnia. Poznała mnie, poczęstowała herbatą i jabłecznikiem; takim samym objadałyśmy się w czasie studiów. Kiedy wychodziłam, Mama Joli podała mi jej nowy adres. Pojechałam tam. A że zbliżały się święta, w upominku zaniosłam słaby chyba podarunek — ‘przecież’ ‘nie jestem bogata’, pomyślałam — bukiet kwiatów i kilo, może dwa, orzechów włoskich. Orzechy wydawały mi się na taką okazję stosowne: ‘do świątecznego makowca orzechy zawsze się przydadzą’, myślałam, gdy ciągle niepewna swojej decyzji, pukałam do ich drzwi. Jola i Jej Mąż przyjęli mnie serdecznie. Powieźli samochodem na piękną wspólną wycieczkę za miasto. Byłam prawdziwie wzruszona ich gościnnością. Rozbłysła iskierka wzajemnej empatii. Obiecałam sobie, że już nic nie stanie między nami.
Przyjaźni została wskrzeszona.
Wróciłam do siebie.
Daleko. Australia jest potwornie daleko. Czas znowu pędził. Wirował świat wkoło, wycieczki, krzątanina, starania o pracę. Nawał spraw zajął moje dni. Oddalałam się znowu od przeżyć z Polski. Biegła codzienność. Biegła emigracja. Cóż ona ma do tego? Czy wszystko zabiera mi więcej czasu? Czy jestem tu może jakoś tym emigracyjnym życiem upośledzona? Może tak. Może nie. W każdym razie milczałam znowu. I znowu budowałam dystans. Głusza. Nie zatelefonowałam po powrocie. Nie pisałam później. Nie wysłałam żadnych kartek na święta. Imię ‘Jola’ zawieruszyło się w świecie spraw i planów odłożonych na niewiadome nieokreślone ‘kiedyś’. Było tam, gdzie zagubiły się inne imiona. Obiecanki cacanki.
Nie rozdmuchałam iskierki. Całkiem z mojej strony wygasła.
Pewnego dnia znowu zjawiłam się w Polsce.
Zatelefonowałam do Joli pełna skrupułów i wyrzutów pod własnym adresem. ‘Jakże się nie odezwać, skoro jestem’, myślałam ciągle jeszcze, gdy wyciskałam przepisany do notesu podróżnego numer. - Jak się masz?, spytałam słysząc znajomy głos. - Dlaczego dzwonisz?, trochę dziwnie odezwała się Jola. Zbita z tropu wymamrotałam coś nieistotnego, a słysząc ciszę, spytałam o Jej męża. Z suchej informacji dowiedziałam się, że miał atak serca. Zmarł. Zamiast słów radości, padły słowa kondolencji, oczywiście spóźnionych, bo wtedy, gdy czas było je składać, nie pisałam listów, a w żadnej dostępnej mi gazecie nie przeczytałam nekrologu. Poczułam się przez chwilę winna swego milczenia. ‘Powinnam była pisać, telefonować’, przemknęło mi przez głowę i poczułam się źle.
Traciłam. Ogarnął mnie idiotyczny niepokój.
Wyjechałam do domu.
Dom to pojęcie względne odkąd wyemigrowałam z Polski. Czy domem jest mój pokój pełen polskich książek czy może znajomi, których mam w Australii sporo? Nieważne. Rozpakowałam walizki, okrzepłam po podróży. Nie pisałam listów jak wcześniej, nie sięgnęłam po telefon zajęta własnymi sprawami. Nie byłam myślami z Jolą zbyt często; w moim świecie było mało miejsca na sprawy innych. Miałam swoje problemy. Relacje z innymi ludźmi mogą być różne. ‘Przyjaźń, zwykły kontakt nawet towarzyski, jest jakby nie było wynikiem obopólnej potrzeby’, myślałam. Czy było mi łatwiej z takim przekonaniem? Nie wiem. Nie wracałam do tamtego przeżycia. Najwyraźniej życie tu i życie tam z pozycji odwiedzającego nie były już kompatybilne. Nie zastanawiałam się wtedy nad tym. Nie wiem czy powinnam była, a raczej – czy wtedy potrafiłam inaczej myśleć. Mówią, że człowiek uczy się całe życie.
A czas biegnie morderczo szybko.
Człowiek tuszuje co przykre. Generalizuje. Idealizuje.
Z pewnego powodu znów znalazłam się po kilku latach w Warszawie. Nie umiałam zapomnieć o Joli. O naszej młodzieńczej przyjaźni. Czułam się z Nią związana, choć nie czułam potrzeby ciągłego kontaktu. Kiedy Jola podniosła słuchawkę, zapytałam jak żyje. - Nie dzwoń do mnie więcej, powiedziała. – Mój Mąż uważał, że to nie jest dobra znajomość, ... z Tobą, dodała i odłożyła słuchawkę. Było mi bardzo smutno. – Mądry Polak po szkodzie, przemknęło mi przez głowę.
Ale tak to już w życiu jest.
Byłam beznadziejnie głupia.
Ten podarunek chociażby; dlaczego nie mogłam dać im czegoś lepszego, bardziej eleganckiego? Z perspektywy czasu oceniając, te orzechy wtedy były ni z gruszki ni z pietruszki. Dlaczego nie umiałam myśleć inaczej? Dlaczego nie pisałam, nie telefonowałam, choć raz na rok?! Dlaczego nie oddałam serdeczności? Przecież nie byłam aż tak zajęta. Wprawdzie jak głupia uczyłam się angielskiego, nowego kraju, ale przecież nie zajmowało mi to każdej wolnej godziny. W smutkach i wyzwaniach, które mnie wtedy czasami nękały, ta przyjaźń byłaby bezcenna. Na drodze australijskiej wcale nie było łatwo. Przecież zależało mi na tej przyjaźni. Ciągle ją w sobie nosiłam. Lubiłam Jolę.
Nigdy nie przestałam!
Nie myślałam. Nie myślałam, że postępuję źle.
Dopiero po długim czasie zrozumiałam, że w moim młodszym życiu nie popisałam się ani roztropnością ani dbaniem i troską o innych. Niestety, kierując się swoimi potrzebami kontaktu z Jolą, wykazałam się nie przyjacielskim uczuciem czy tęsknotą za Nią, ale brakiem delikatności i kultury osobistej. No bo czymże jest zjawienie się przed cudzymi drzwiami po latach milczenia? Czymże jest przyjęcie gościny, gdy przychodzimy jedynie ze wspomnieniami. Czymże jest usprawiedliwianie się tym czy owym, gdy to jedynie wymówka, że nie dając nic w zamian, a ja z całą pewnością spodziewałam się uśmiechu, dobrego przyjęcia i radości! Dlaczego dopiero teraz sobie to uświadomiłam? Nie myślałam, że jestem egoistką.
A tak właśnie ze mną było.
Zawiodła mnie wyobraźnia.
To chyba też jedynie rodzaj wymówki. Prawdą jest, że nie przypuszczałam nawet, że moje wizyty u Joli mogły być postrzegane jako interesowność i brak taktu. Jako samolubstwo. Rozbujały egocentryzm. Kierowały mnie tylko własne potrzeby. Nie rozumiałam, że wszystko jest potrzebą, nawet miłość. Nie przewidziałam, że brak kurtuazji sprawia, że próba wznowienia znajomości wygląda na wyrachowanie albo biznes. Twoi dawni znajomi czy przyjaciele myślą, a na pewno mogą pomyśleć, że dzwonisz tylko wtedy, gdy czegoś potrzebujesz. Ale to nie wszystko. Najgorsze jest to, że nie przyszło mi do głowy — jak wielu ludziom — że przyjdzie dzień, w którym będzie mi smutno, gdy będę zbierać owoce swojego bezmyślnego działania. Gdybym chociaż wiedziała, że nie wszystko jest takie jak ja widzę i rozumiem, pewnie robiłabym wszystko inaczej. Zauważyłabym, że podobnie jak ja, po latach przyjaciel stał się innym człowiekiem. Przyszłoby mi do mej ciasnej głowy, że nie należy wchodzić w niczyje życie ze swoimi zachciankami, wspomnieniami, przekonaniami, stereotypami. Nie należy do kogoś wpadać tylko dlatego, że jesteś przejazdem czy na wakacjach i przybyłeś z Australii. To czysty infantylizm. I. Nie da się ukryć. Egocentryzm.
Nikt nie musi mieć potrzeby odwzajemniania moich potrzeb.
Szkoda mi tego co przeszło koło mojego nosa.
Wiem wszakże, że żal nic już nie zmieni. Niestety, nie potrafiłam podtrzymać iskry przyjaźni. Wzniecanie płomieni empatii i podtrzymywanie bliskości to sztuka. Nie pojęłam tej sztuki na czas. Kierowało mną nieuświadomione sobkostwo. Dziś wiem, że ogień przyjaźni musi być podtrzymywany z każdej strony. Moje ‘ja nie piszę listów, taka jestem’, z czym szukałam akceptacji dla siebie nic nie dało, nie akceptowałam w tym samym czasie potrzeb Joli. Potrzeb wielu innych osób, których odwiedzałam i ‘zaczepiałam’ tylko gdy ja miałam ochotę na spotkanie. Żeby ogień w związku nie wygasł każdy musi dorzucać do ogniska drewienko: nadziei, radości, wsparcia, a nawet łzę żalu czy smutku. Nie można tylko brać i nie można stale tylko dawać. Każda znajomość, musi być obustronna. I trzeba to dla siebie robić pisząc listy, telefonując, spotykając się. Trzeba to pielęgnować przez stały, dobry, ciepły kontakt i rozmowy. I najważniejsze, trzeba być świadomym potrzeb przyjaciela i nie przekraczać linii prywatności.
W innym wypadku ognisko wygaśnie. Spopieleje. Definitywnie.
Bezmyślność nie płaci. Byt nie jest workiem piękności. Różnie bywa. I złożyło się tak, że stanęłam.
Życie mnie zatrzymało i nie mogę już nigdzie pędzić. Ludzie wkoło pocieszają mnie. Że jeszcze będę chodzić. Ale ja niczego już nie naprawię. Teraz czas każe mi się zajmować wyłącznie sobą. Moje ciało mnie potrzebuje i naprawdę nie mam czasu na nic innego. Gdybym mogła odwrócić czas starałabym się postępować inaczej. Choćby z czystej kurtuazji utrzymywałabym z Jolą i pewnie z kilkoma innymi osobami kontakt. Nie pozwoliłabym sobie myśleć głównie o sobie i swoich potrzebach uczuciowych czy pragnieniach kontaktu towarzyskiego z innymi. Starałabym się odpowiadać na ich potrzeby uczuciowe, a dobre maniery pozwoliłyby mi zachować z wieloma osobami bliskość.
Czas niestety nie wraca a uczynki, choć zostają w przeszłości, rzutują na naszą teraźniejszość.
Płacę za swoje błędy.
Dziś, choć upłynął długi czas od tamtych wydarzeń, odczuwam brak Joli i paru innych osób i wiem, że tak już pozostanie. Wiem też, że moje osamotnienie i tęsknota do Joli jest owocem tego co uczyniłam. Sama. Z nieprzymuszonej woli. I z głupoty. I wiem, że pamięć tamtych dni będzie napełniała mnie bólem i smutkiem jeszcze długo, a może nawet do końca moich dni. Samotność jest wpisana w życie każdego człowieka, zatem mogę powiedzieć, że wszystko idzie zgodnie z regułą natury. I staram się być odpowiedzialna. Nawarzyłam piwa, piję je, choć nie smakuje. Są oczywiście ludzie, którzy pocieszają się uważając, że nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Mają rację, ponieważ każdy koniec jest jakimś początkiem. Początek mojego końca podróży zaczął się odkąd nie mogę się swobodnie poruszać, ale nie jest to czas stracony, ponieważ mam masę czasu na myślenie i refleksje. Chciałabym nimi, jak za studenckich czasów, podzielić się z Jolą, ale zrozumiałam, że nie mogę Jej niepokoić, toteż moje przemyślenia na zawsze pozostaną ze mną: dokładnie tak samo jak zostanie ze mną przyjaźń, którą opuściłam i w konsekwencji — nieodwracalnie straciłam.
Jestem o to doświadczenie bogatsza.
(Tekst powstał w wyniku mojej rozmowy z Anną, gdy złożona chorobą wyraziła zamiar wysłania listu do dawnej Przyjaciółki po dwudziestu latach milczenia. Powierzyła mi szkic o przebiegu znajomości i poprosiła o sformułowanie treści listu. )
Teresa Podemska - Abt
Warto przeczytać inny tekst Autorki
https://www.kobieta50plus.pl/pl/weranda-literacka/opowiesc-o-emigracji
Obie poważnie podchodziłyśmy do studiów. Razem uczyłyśmy się do egzaminów. Razem do nich podchodziłyśmy. Razem cieszyłyśmy się z dobrych wyników. Chociaż mieszkałam w akademiku, bywałam u Niej często. Jola była najstarsza z rodzeństwa. Miała małego braciszka Tobiasza, któremu opowiadałyśmy bajki i nawet miałyśmy Go zabrać do teatru Guliwer na „Porwanie w Tiuturlistanie”, ale – jak to u młodych panien się zdarza – coś nam stanęło na przeszkodzie i z wyjścia do teatru nic nie wyszło. Całe szczęście, że mały był naszych planów względem siebie nieświadomy.
Biegłyśmy w przyszłość ramię w ramię.
Byłyśmy jak siostry.
Razem na basen, razem do kina, razem na zajęcia. A gdy raz przyjechałam do Warszawy z zapaleniem płuc, Jola przewiozła mnie do szpitala studenckiego na ‘Jelonkach’. Było ze mną źle. Była wiosna, a ja myślałam, że umrę. Prosiłam nawet pielęgniarki, aby przyprowadziły księdza, ale one strajkowały, więc żadnego księdza się nie doczekałam. Za to Jola pielęgnowała mnie jak rodzona siostra.
Przychodziła do mnie codziennie, mimo, że szpital był daleko od Jej domu.
Skończyłyśmy studia.
Jola została w Warszawie, ja, ponieważ miałam stypendium fundowane, wyjechałam na prowincję. Długo do siebie pisałyśmy i wiedziałyśmy co u której się zmienia: powychodziłyśmy za mąż. Czas pędził jak szalony. Upływał też jak woda.
Pisałyśmy do siebie coraz mniej.
Po wielu latach zagościłam w Warszawie.
Przechodząc ulicą, przy której mieszkała Jola, wstąpiłam pod znany numer. Przyjęła mnie fantastycznie Jej Mama, kobieta wówczas 78- letnia. Poznała mnie, poczęstowała herbatą i jabłecznikiem; takim samym objadałyśmy się w czasie studiów. Kiedy wychodziłam, Mama Joli podała mi jej nowy adres. Pojechałam tam. A że zbliżały się święta, w upominku zaniosłam słaby chyba podarunek — ‘przecież’ ‘nie jestem bogata’, pomyślałam — bukiet kwiatów i kilo, może dwa, orzechów włoskich. Orzechy wydawały mi się na taką okazję stosowne: ‘do świątecznego makowca orzechy zawsze się przydadzą’, myślałam, gdy ciągle niepewna swojej decyzji, pukałam do ich drzwi. Jola i Jej Mąż przyjęli mnie serdecznie. Powieźli samochodem na piękną wspólną wycieczkę za miasto. Byłam prawdziwie wzruszona ich gościnnością. Rozbłysła iskierka wzajemnej empatii. Obiecałam sobie, że już nic nie stanie między nami.
Przyjaźni została wskrzeszona.
Wróciłam do siebie.
Daleko. Australia jest potwornie daleko. Czas znowu pędził. Wirował świat wkoło, wycieczki, krzątanina, starania o pracę. Nawał spraw zajął moje dni. Oddalałam się znowu od przeżyć z Polski. Biegła codzienność. Biegła emigracja. Cóż ona ma do tego? Czy wszystko zabiera mi więcej czasu? Czy jestem tu może jakoś tym emigracyjnym życiem upośledzona? Może tak. Może nie. W każdym razie milczałam znowu. I znowu budowałam dystans. Głusza. Nie zatelefonowałam po powrocie. Nie pisałam później. Nie wysłałam żadnych kartek na święta. Imię ‘Jola’ zawieruszyło się w świecie spraw i planów odłożonych na niewiadome nieokreślone ‘kiedyś’. Było tam, gdzie zagubiły się inne imiona. Obiecanki cacanki.
Nie rozdmuchałam iskierki. Całkiem z mojej strony wygasła.
Pewnego dnia znowu zjawiłam się w Polsce.
Zatelefonowałam do Joli pełna skrupułów i wyrzutów pod własnym adresem. ‘Jakże się nie odezwać, skoro jestem’, myślałam ciągle jeszcze, gdy wyciskałam przepisany do notesu podróżnego numer. - Jak się masz?, spytałam słysząc znajomy głos. - Dlaczego dzwonisz?, trochę dziwnie odezwała się Jola. Zbita z tropu wymamrotałam coś nieistotnego, a słysząc ciszę, spytałam o Jej męża. Z suchej informacji dowiedziałam się, że miał atak serca. Zmarł. Zamiast słów radości, padły słowa kondolencji, oczywiście spóźnionych, bo wtedy, gdy czas było je składać, nie pisałam listów, a w żadnej dostępnej mi gazecie nie przeczytałam nekrologu. Poczułam się przez chwilę winna swego milczenia. ‘Powinnam była pisać, telefonować’, przemknęło mi przez głowę i poczułam się źle.
Traciłam. Ogarnął mnie idiotyczny niepokój.
Wyjechałam do domu.
Dom to pojęcie względne odkąd wyemigrowałam z Polski. Czy domem jest mój pokój pełen polskich książek czy może znajomi, których mam w Australii sporo? Nieważne. Rozpakowałam walizki, okrzepłam po podróży. Nie pisałam listów jak wcześniej, nie sięgnęłam po telefon zajęta własnymi sprawami. Nie byłam myślami z Jolą zbyt często; w moim świecie było mało miejsca na sprawy innych. Miałam swoje problemy. Relacje z innymi ludźmi mogą być różne. ‘Przyjaźń, zwykły kontakt nawet towarzyski, jest jakby nie było wynikiem obopólnej potrzeby’, myślałam. Czy było mi łatwiej z takim przekonaniem? Nie wiem. Nie wracałam do tamtego przeżycia. Najwyraźniej życie tu i życie tam z pozycji odwiedzającego nie były już kompatybilne. Nie zastanawiałam się wtedy nad tym. Nie wiem czy powinnam była, a raczej – czy wtedy potrafiłam inaczej myśleć. Mówią, że człowiek uczy się całe życie.
A czas biegnie morderczo szybko.
Człowiek tuszuje co przykre. Generalizuje. Idealizuje.
Z pewnego powodu znów znalazłam się po kilku latach w Warszawie. Nie umiałam zapomnieć o Joli. O naszej młodzieńczej przyjaźni. Czułam się z Nią związana, choć nie czułam potrzeby ciągłego kontaktu. Kiedy Jola podniosła słuchawkę, zapytałam jak żyje. - Nie dzwoń do mnie więcej, powiedziała. – Mój Mąż uważał, że to nie jest dobra znajomość, ... z Tobą, dodała i odłożyła słuchawkę. Było mi bardzo smutno. – Mądry Polak po szkodzie, przemknęło mi przez głowę.
Ale tak to już w życiu jest.
Byłam beznadziejnie głupia.
Ten podarunek chociażby; dlaczego nie mogłam dać im czegoś lepszego, bardziej eleganckiego? Z perspektywy czasu oceniając, te orzechy wtedy były ni z gruszki ni z pietruszki. Dlaczego nie umiałam myśleć inaczej? Dlaczego nie pisałam, nie telefonowałam, choć raz na rok?! Dlaczego nie oddałam serdeczności? Przecież nie byłam aż tak zajęta. Wprawdzie jak głupia uczyłam się angielskiego, nowego kraju, ale przecież nie zajmowało mi to każdej wolnej godziny. W smutkach i wyzwaniach, które mnie wtedy czasami nękały, ta przyjaźń byłaby bezcenna. Na drodze australijskiej wcale nie było łatwo. Przecież zależało mi na tej przyjaźni. Ciągle ją w sobie nosiłam. Lubiłam Jolę.
Nigdy nie przestałam!
Nie myślałam. Nie myślałam, że postępuję źle.
Dopiero po długim czasie zrozumiałam, że w moim młodszym życiu nie popisałam się ani roztropnością ani dbaniem i troską o innych. Niestety, kierując się swoimi potrzebami kontaktu z Jolą, wykazałam się nie przyjacielskim uczuciem czy tęsknotą za Nią, ale brakiem delikatności i kultury osobistej. No bo czymże jest zjawienie się przed cudzymi drzwiami po latach milczenia? Czymże jest przyjęcie gościny, gdy przychodzimy jedynie ze wspomnieniami. Czymże jest usprawiedliwianie się tym czy owym, gdy to jedynie wymówka, że nie dając nic w zamian, a ja z całą pewnością spodziewałam się uśmiechu, dobrego przyjęcia i radości! Dlaczego dopiero teraz sobie to uświadomiłam? Nie myślałam, że jestem egoistką.
A tak właśnie ze mną było.
Zawiodła mnie wyobraźnia.
To chyba też jedynie rodzaj wymówki. Prawdą jest, że nie przypuszczałam nawet, że moje wizyty u Joli mogły być postrzegane jako interesowność i brak taktu. Jako samolubstwo. Rozbujały egocentryzm. Kierowały mnie tylko własne potrzeby. Nie rozumiałam, że wszystko jest potrzebą, nawet miłość. Nie przewidziałam, że brak kurtuazji sprawia, że próba wznowienia znajomości wygląda na wyrachowanie albo biznes. Twoi dawni znajomi czy przyjaciele myślą, a na pewno mogą pomyśleć, że dzwonisz tylko wtedy, gdy czegoś potrzebujesz. Ale to nie wszystko. Najgorsze jest to, że nie przyszło mi do głowy — jak wielu ludziom — że przyjdzie dzień, w którym będzie mi smutno, gdy będę zbierać owoce swojego bezmyślnego działania. Gdybym chociaż wiedziała, że nie wszystko jest takie jak ja widzę i rozumiem, pewnie robiłabym wszystko inaczej. Zauważyłabym, że podobnie jak ja, po latach przyjaciel stał się innym człowiekiem. Przyszłoby mi do mej ciasnej głowy, że nie należy wchodzić w niczyje życie ze swoimi zachciankami, wspomnieniami, przekonaniami, stereotypami. Nie należy do kogoś wpadać tylko dlatego, że jesteś przejazdem czy na wakacjach i przybyłeś z Australii. To czysty infantylizm. I. Nie da się ukryć. Egocentryzm.
Nikt nie musi mieć potrzeby odwzajemniania moich potrzeb.
Szkoda mi tego co przeszło koło mojego nosa.
Wiem wszakże, że żal nic już nie zmieni. Niestety, nie potrafiłam podtrzymać iskry przyjaźni. Wzniecanie płomieni empatii i podtrzymywanie bliskości to sztuka. Nie pojęłam tej sztuki na czas. Kierowało mną nieuświadomione sobkostwo. Dziś wiem, że ogień przyjaźni musi być podtrzymywany z każdej strony. Moje ‘ja nie piszę listów, taka jestem’, z czym szukałam akceptacji dla siebie nic nie dało, nie akceptowałam w tym samym czasie potrzeb Joli. Potrzeb wielu innych osób, których odwiedzałam i ‘zaczepiałam’ tylko gdy ja miałam ochotę na spotkanie. Żeby ogień w związku nie wygasł każdy musi dorzucać do ogniska drewienko: nadziei, radości, wsparcia, a nawet łzę żalu czy smutku. Nie można tylko brać i nie można stale tylko dawać. Każda znajomość, musi być obustronna. I trzeba to dla siebie robić pisząc listy, telefonując, spotykając się. Trzeba to pielęgnować przez stały, dobry, ciepły kontakt i rozmowy. I najważniejsze, trzeba być świadomym potrzeb przyjaciela i nie przekraczać linii prywatności.
W innym wypadku ognisko wygaśnie. Spopieleje. Definitywnie.
Bezmyślność nie płaci. Byt nie jest workiem piękności. Różnie bywa. I złożyło się tak, że stanęłam.
Życie mnie zatrzymało i nie mogę już nigdzie pędzić. Ludzie wkoło pocieszają mnie. Że jeszcze będę chodzić. Ale ja niczego już nie naprawię. Teraz czas każe mi się zajmować wyłącznie sobą. Moje ciało mnie potrzebuje i naprawdę nie mam czasu na nic innego. Gdybym mogła odwrócić czas starałabym się postępować inaczej. Choćby z czystej kurtuazji utrzymywałabym z Jolą i pewnie z kilkoma innymi osobami kontakt. Nie pozwoliłabym sobie myśleć głównie o sobie i swoich potrzebach uczuciowych czy pragnieniach kontaktu towarzyskiego z innymi. Starałabym się odpowiadać na ich potrzeby uczuciowe, a dobre maniery pozwoliłyby mi zachować z wieloma osobami bliskość.
Czas niestety nie wraca a uczynki, choć zostają w przeszłości, rzutują na naszą teraźniejszość.
Płacę za swoje błędy.
Dziś, choć upłynął długi czas od tamtych wydarzeń, odczuwam brak Joli i paru innych osób i wiem, że tak już pozostanie. Wiem też, że moje osamotnienie i tęsknota do Joli jest owocem tego co uczyniłam. Sama. Z nieprzymuszonej woli. I z głupoty. I wiem, że pamięć tamtych dni będzie napełniała mnie bólem i smutkiem jeszcze długo, a może nawet do końca moich dni. Samotność jest wpisana w życie każdego człowieka, zatem mogę powiedzieć, że wszystko idzie zgodnie z regułą natury. I staram się być odpowiedzialna. Nawarzyłam piwa, piję je, choć nie smakuje. Są oczywiście ludzie, którzy pocieszają się uważając, że nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Mają rację, ponieważ każdy koniec jest jakimś początkiem. Początek mojego końca podróży zaczął się odkąd nie mogę się swobodnie poruszać, ale nie jest to czas stracony, ponieważ mam masę czasu na myślenie i refleksje. Chciałabym nimi, jak za studenckich czasów, podzielić się z Jolą, ale zrozumiałam, że nie mogę Jej niepokoić, toteż moje przemyślenia na zawsze pozostaną ze mną: dokładnie tak samo jak zostanie ze mną przyjaźń, którą opuściłam i w konsekwencji — nieodwracalnie straciłam.
Jestem o to doświadczenie bogatsza.
(Tekst powstał w wyniku mojej rozmowy z Anną, gdy złożona chorobą wyraziła zamiar wysłania listu do dawnej Przyjaciółki po dwudziestu latach milczenia. Powierzyła mi szkic o przebiegu znajomości i poprosiła o sformułowanie treści listu. )
Teresa Podemska - Abt
Warto przeczytać inny tekst Autorki
https://www.kobieta50plus.pl/pl/weranda-literacka/opowiesc-o-emigracji
Dołącz do dyskusji - napisz komentarz
Iwona Zmyslona 01/10/2023, 13:18
Też miałam bliską Przyjaciółkę z czasów studiów. Od chwili ich zakończenia w roku 1978, obie mieszkałyśmy w Warszawie. Ona bezdzietna mężatka, ja samotna matka. Zazwyczaj, to Ona dzwoniła do mnie z okazji moich urodzin, imienin i świąt. Kiedy przestała to robić, zaczęłam dzwonić ja. W czerwcu zeszłego roku odebrał Jej mąż i nie mogłam z Nią porozmawiać, podobno z racji utraty słuchu. Na wieść o moim telefonie, mogła wysłać sms. Nie zrobiła tego, znajomość wygasła, ale ja nie robię sobie wyrzutów. Myślę, że bohaterka tego tekstu też nie powinna obarczać winą tylko siebie. Wszak Jej przyjaciółka Jola też mogła do niej pisać czy telefonować. Jak widać nie tylko odległość(Australia-Polska) zadecydowały o tym, że przyjaźń się skończyła.